30 marca 2025, niedziela. Czytałem w którymś przewodniku, że ten odcinek portugalskiego Camino jest najpiękniejszy. Rzeczywiście, piękne krajobrazy, ale trzeba dodać, że też najbardziej wymagający. Czterysta metrów przewyższenia, to tyle co wejście z Ustronia na Równicę, czyli nic szczególnego, ale troszkę się zmęczyłem. Może to kwestia upału. W prognozie pogody pokazywali 20 stopni, ale bezchmurne niebo i wysokie słońce, inne niż u nas, trochę potu wycisnęło.
Szlak zaczyna się przejściem przez most na rzece Lima. Po drugiej stronie rzeki jeż niewiele zabudowań, a dalej już jakieś bezludzie. Szlak nieustannie wznosi się. Jest też taki odcinek, że biegnie pod autostradą.
Po minięciu małej wioski, przy wejściu do lasu, ktoś powiesił tabliczkę z numerem telefonu po taksówkę. Szczerze mówiąc, można poczuć taką pokusę, ale pierwszego dnia, to byłby wstyd. My idziemy, a pot się leje. Spory kawałek idziemy lasem szerokim traktem, po czym strzałeczka, że skręcić na stromą ścieżkę.
Myślałem, że ten wąwóz to już wyprowadzi na szczyt. No nie. Docieramy do krzyża Francuzów, pamiątki po zasadzce, którą miejscowi urządzili na wojska napoleońskie. Teraz już ostatni odcinek podejścia. Na górze wieje. Potem zaczyna się łagodne zejście.
Jeszcze jakiś krzyż, winnica i schodzimy do wioski Rubiaes.
Dochodzimy do miejsca noclegu. Dom otwarty. Chyba nie ma nikogo. Telefonuję. Mamy czekać. Pojawia się gospodyni, coś objaśnia. Wiemy, że ja będziemy jutro opuszczać kwaterę, to wystarczy, że zatrzaśniemy drzwi. Mamy duży pokój z balkonem. Na balkonie rozwieszam sznurek, na którym zawisną dumnie przeprane nasze skarpetki, koszulki i gatki. A my udajemy się na obiad.
Do restauracji było blisko dwa kilometry. Kelner zaprosił do stolika, na którym położył nowy papierowy obrus i przyniósł gruba książkę z menu. Gruba, bo była w wielu językach, w tym po polsku. Na obiad, oczywiście, ryba. Wcześniej zupa o nazwie zupa. Kartoflanka z marchewką.